Sobota. Wielka sobota. Święcenie
pokarmów. Koszyk ze święconką przygotowuję od dwudziestu lat. W moim domu
rodzinnym nie było takiej tradycji. Mama mówiła, że nie ma co do niego włożyć.
Miała, bo przecież chleb, kawałek kiełbasy, jajka, sól itd. w domu były. Może brak jej było czasu, aby pójść do
kościoła poświecić. Miała przecież tyle obowiązków.
Ja zaczęłam święcić, jak Asia poszła
do szkoły średniej i poznała się z Agatą. Agata chodziła, a Asia z nią..
Zapełnienie koszyczka to była dla mnie przyjemność. Ładnie ułożone, przybrane
zielonym, biała serwetka. Dzisiaj to stało się nie przyjemnością, a obowiązkiem
wynikającym z procedur Jurka. Jestem nadal chora. Zastanawiałam się co włożyć
do niego. Zabrakło babeczki, ale to nie problem. Przecież nie musi być, ale jak
jest, to jest ładnie. Jurek pojechał do cukierni po ciasta, bo przecież nic
nie piekłam , bo leżę. Zadzwonił, że jest duża kolejka i nie czeka. Wraca do
domu. Kiedy wpadł do domu, zrobił awanturę, że koszyk nie czeka gotowy i się
spóźni. / na 10,00 /. Pytam na co?
Przecież za pół godziny i za następne pół jest kolejne święcenie. Ale on
zaplanował na 10,00 i niech się wali , musi tak być. Nie miał innej pracy, aby
późniejsza pora mu w czymś szkodziła. Włożenie, tego co miałam przygotowane
trwało pięć minut i pojechał na swoją godzinę, ale w tym roku to nie był
koszyk ze święconką, tylko z jedzeniem. Bez przyjemności, bez namaszczenia. Po
prostu kosz zgodnie z procedurą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz