wtorek, 8 września 2020

Trzy dni lenistwa.

                    Odkąd panoszy się covid, jestem przeciwna wszelkim podróżom. Tylko to co niezbędne.  Ostatnio dałam się jednak namówić na wyjazd do szwagrostwa. Trzydniowy pobyt na głębokiej wsi, a właściwie prawie w lesie, w towarzystwie dwóch emerytów, mam nadzieję, że nie był zagrożeniem.  Trzy dni lenistwa. Spacery, krzyżówki, rozmowy. Pogoda gastronomiczna. Naszego kota też zabraliśmy. 





             Kot przesiedział głównie w domu, z obawy aby gdzieś nie zaginął, a my kontakt z przyrodą. Spacer po lesie w dzień



      i kiedy słońce miało się już ku zachodowi.




             Po deszczu krople jak małe sopelki zwisały z owoców czeremchy rosnacej przy starej studni.





             Na polanie na obrzeżu lasu rosły kanie, nazywane tam sowami. Zbiory były codziennie. Ja nie zbierałabym, bo nie znam grzybów, ale starzy bywalcy lasów wiedzą co dobre, a co trujące.  Zazwyczaj przyrządza się je  jak schabowy, panierowane i samażone na patelni. Są pyszne.



             Kilka dostałam też na drogę.

                                       


                 Dzisiaj ugotowałam z nich flaczki .

2 komentarze:

  1. Kiedyś jadałam kanie tylko panierowane i smażone, teraz też jako takie delikatne flaczki, robię z nich sos do kaszy, czasem jako dodatek do lecza, czasem jako kluseczki do delikatnej kalafiorowej. Kiedy obrodzą na łąkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja mam do nich rzadko dostęp, wiec i kaniowy jadłospis skromny.

    OdpowiedzUsuń