sobota, 27 stycznia 2024

Toksyczna rodzina


          Czytałam ostatnio ciekawy artykuł na temat toksycznej rodziny i to skłoniło mnie do napisania tego posta. Temat jakże mi znajomy.
         Rodzinne relacje mogą być skomplikowane i nie zawsze kojarzą nam się z osobami wspierającymi i bezwarunkową miłością. Pewnie w każdej rodzinie zdarzają się sprzeczki, a nawet  kłótnie i nieporozumienia, istnieje jednak wyraźna różnica, między konfliktami i różnicami a toksyczną relacją. Przez długi czas tego nie widziałam, nie zrozumiałam problemu i myślę, że nie zawsze jest to do zauważenia, bo przecież w rodzinie, jak to, to nie może być. Kiedy zaczęłam się wyraźnie męczyć, zaczęłam dużo czytać i otwierały mi się oczy. Stosunkowo łatwo wyzwolić się z takiej relacji z partnerem, mężem, chociaż też nie zawsze jest to proste. Odpowiedzialność za dzieci, brak środków do życia, brak mieszkania, brak odwagi i tkwimy czekając na cud, aż się coś wydarzy. Gorzej jest z toksycznymi rodzicami, a wśród tych chyba są to przede wszystkim matki. Dziecko rośnie w takim klimacie bez możliwości uwolnienia się, a potem już dorosłe naszpikowane tymi przeżyciami nie potrafi żyć normalnie, zwłaszcza, że często nadal jest nieświadome tego, co się dzieje.
    Nieświadomość niszczycielskiej siły takiego związku może zaowocować wieloma trudnościami w życiu dorosłym. Pojawiają się trudności w nawiązywaniu zdrowych i wartościowych relacji, a nawet  zaburzenia psychiczne. Toksyczne relacje, zwłaszcza te dotyczące najbliższej rodziny, są dużym obciążeniem psychicznym dla każdego człowieka. Mogą prowadzić do obniżenia samooceny, depresji, poczucia beznadziei i niepokoju. Osoby, które doświadczają  toksycznych zachowań ze strony bliskich, mają trudności z budowaniem zaufania, bo niestety taka rodzina podcina nam  skrzydła. Przykre i niepokojące jest to, że wywodzący się z takiej rodziny, też taką tworzą i przekazują to na kolejne pokolenia. Takie mają wzorce.
       Niektórzy ludzie mają jednak specjalną życiową misję. Jest ona trudna i bolesna. Kiedy zrozumieją problem, mogą próbować to zmienić.  Niekoniecznie dla siebie, ale dla następnych pokoleń. To gorzkie zwycięstwo, bo zawsze będzie towarzyszył mu żal, dlaczego to właśnie mnie musiało spotkać? Dlaczego moim udziałem była toksyczna rodzina? Dlaczego moi rodzice? Może dlatego, żebym ja,  Ty,  stała się silna dla swoich dzieci. I żeby wszystko, co złe raz na zawsze zmienić.
        Toksyczna rodzina to ciężar na całe życie.  To ogromne wyzwanie. Nie tylko gdy jest się  dzieckiem i za wszystkie nieszczęścia obwinia siebie. Nawet nie wtedy, gdy staje się nastolatką i być może dostrzega, że wszystko wygląda nie tak, jak powinno.  Czasem buntuje, a czasem, żeby chronić toksyka, akceptuje wszystko. Trudno jest także, gdy się  dorasta i stara chronić siebie i swoją rodzinę. Przez lata się próbuje i zabiega o to, żeby było dobrze, jednak w odpowiedzi dostaje się tylko  gorzkie słowa ciągłej krytyki, pouczania, poniżenia i pretensji, a nawet odtrącenia i pogardy.
         Nawet jak niby się uwolnisz, bo mieszkasz już samodzielnie, to po każdym spotkaniu jesteś chora i potrzebujesz  czasu, by dojść do siebie. 
          Dlaczego tak się dzieje? Przeczytałam właśnie, że tacy toksyczni rodzice nie potrafią inaczej, że najczęściej zostali wychowani w domach, w których sami zostali odtrąceni. Nie zyskali wystarczającego wsparcia. Byli traktowani jako te gorsze dzieci. Może faworyzowano ich rodzeństwo. Może nawet u siebie chcieli inaczej,  obiecywali sobie, że będą inni niż ich rodzice, niestety  dokładnie powtarzają te same błędy,  znane z przeszłości.
       Jeśli dodatkowo zdarzy się tak, że z jakiegoś powodu przypominasz „nielubianą” osobę
 zostajesz odtrącona w pełni. Uznana za winną wszystkich nieszczęść i na Tobie kumulują się wszystkie przykre emocje. Taka teoria nie jest  oczywiście żadnym pocieszeniem dla ofiary, bo co, ja cierpię i mam ich rozgrzeszać? Jest jedyne wyjście , zrozumieć i zmienić. Jak jednak wygrać?  I to jest ta trudna misja dla niektórych.
         Walka z toksyczną rodziną, czyli toksycznymi rodzicami i mechanizmami, które nikomu nie służą, jest niezmiernie trudna. Jeśli dotyczy  osoby dorosłej, może ona sobie z tym wyzwaniem poradzić. Ale gdy trudne zachowania zaczynają uderzać w  dzieci,  to czas reagować, by nie skrzywdzić kolejnego pokolenia.
       Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, że jest się podatną na  toksyczne zachowania . Zrozumienie, co się dzieje i praca nad sobą  są trudne, ale konieczne. Pozwalają zerwać z rodzinnym dziedzictwem, które jest przekazywane z pokolenie na pokolenie.
           Można w końcu zerwać z piętnem zazdrosnej, odtrącającej matki, agresywnym ojcem / na szczęście takiego nie miałam/, przemocą w rodzinie zarówno słowną jak i fizyczną,  
pogardą, brakiem szacunku, wyśmiewaniem emocji, przekonaniem, że musisz być taka, jak chcą rodzice, bo inaczej zostaniesz odtrącona.
         Po uświadomieniu sobie mechanizmów, w których się żyło, a do tego potrzebny jest czas i dystans, przychodzi pora na pracę nad sobą i zerwanie z automatycznymi reakcjami.
        To trudne zadanie, jednak należy się go podjąć. Nie uciekać, ale stawić  czoła. Dla dobra i spokoju dzieci i najbliższej rodziny, aby nasze dzieci  wychowały się w zdrowej i kochającej rodzinie. By cieszyły się bezwarunkową miłością, akceptacją, były odważne, przebojowe i  umiały walczyć o swoje prawa. Dzięki temu, że będą wzrastały w domu, w którym szanuje się emocje i kieruje inteligencją emocjonalną, zyskają potencjał na całe życie. Następnie wychowają swoje dzieci bez piętna, z którym musieli mierzyć się ich przodkowie. 
           Nie wiem co się działo w rodzinie mojej matki, że taka jest. Z sześciorga dzieci, a mogę wypowiedzieć się zaledwie o jej dwóch siostrach, bo z resztą nie było bliskich kontaktów, żadna nie była taka jak ona. O tym co było w moim rodzinnym domu uświadomiłam sobie, kiedy zauważyłam, że moja matka ma negatywny wpływ na moją córkę. Wyprowadziłam się, ale nadal pozostawałam pod jej wpływem. Jedyne co było dobre, to to, że córka wychowała się w domu otoczona miłością i pozytywnymi wzorcami/ tak myślę/ To co odebrała teraz przekazuje swoim dzieciom. Niestety ja dopiero teraz zrozumiałam cała resztę problemu, że sobą byłam tylko tam gdzie nie dosięgała mnie moja mama, że wykształcona we mnie konieczność podporządkowania się innym, kierowała mnie do ludzi, którzy to potrafili wykorzystać dla siebie. Teraz mam nadzieję, że to wszystko jest już w czasie przeszłym.

czwartek, 25 stycznia 2024

Teściowie - film

              Tego, żeby się teściowie pobili na weselu swoich dzieci jeszcze chyba nie było. Ja nie słyszałam, ale jest film w którym do tego dochodzi. Komedia i dramat w jednym. Opowieść o tym co może się zdarzyć, jeśli sprzed ołtarza ucieka jedno z mających brać ślub.  Dwie rodziny, które różni wszystko, pochodzenie, status, zawartość portfela, gust. Wesele się rozkręca i nikomu nie przeszkadza brak młodej pary. Jednak za kulisami głównej sali weselnej rodzice, od słowa do słowa, najpierw kurtuazyjnie, aż zaczyna się w publiczne pranie brudów.  Młodzi jednak dojrzewają i ponownie chcą się pobrać. Tym razem uroczystość ma się odbyć na plaży w nadmorskim kurorcie. Morze, drinki, roznegliżowani plażowicze, to wszystko sprawia, że rodzice pary młodej/ tym razem bez ojca pana młodego, bo rodzice się rozeszli, a matka szpanuje w towarzystwie młodego chłopaka, na pokaz/,  coraz bardziej się otwierają i zrzucają kolejne maski.  Film Teściowie ma dwie części i porusza trudne i przykre sprawy związków, ale jednocześnie można się przy nim pośmiać. Dramat i komedia w jednym. 

poniedziałek, 22 stycznia 2024

"Botanika duszy" - Elizabeth Gilbert



      Z pierwszą książką Elisabeth Gilbert "Jedz módl się kochaj", wydaną w 2010 roku zetknęłam się pewnie w tamtym czasie. Zetknęłam się, bo nie pamiętam czy ją kupiłam, czy dostałam. Leżała pewnie sobie na stosiku do przeczytania, potem została odłożona na półkę i zniknęła. Odszukałam ją może dwa, trzy lata temu, kiedy brałam udział w wyzwaniu czytelniczym i potrzebowałam książkę autora o takim imieniu jak ja. Znowu przegrała, bo były  inne, dla mnie ciekawsze. Zaczęłam co prawda czytać, ale ledwie zaczęłam,  skończyłam. Po raz kolejny zaczęłam ją czytać jesienią ubiegłego roku, jak byłam w szpitalu i znowu zakończyło się porażką. Ktoś wyraził opinię, że to super książka, więc to chyba ze mną jest nie super, że ta autorka nie potrafi mnie zaciekawić swoją  powieścią. 
           Ostatnio będąc w bibliotece zainteresowałam się inną jej pozycją,  "Botanika duszy" i wsiąkłam. Czytałam i nie mogłam przestać. Życie w krainie mchów i storczyków, XVIII i XIX wiek, może nudnawa, ale jakże wciągająca.
         Jest to historia życia Almy Whittaker, niezwykłej kobiety, feministki , urodzonej  w 1800 roku, a także obrazki z życia jej ojca wiele lat wcześniej. Od  angielskich ogrodów w KEV, które stały się Królewskimi Ogrodami Botanicznymi, przez Filadelfię, Peru, Tahiti do Amsterdamu. To czas zwiastujący wielkie zmiany, jakie zaszły na świecie w ciągu kolejnych stu lat. Czas podróży i odkrywanie nowych gatunków roślin, zwierząt, tworzenie naukowych teorii, wzrost technologiczny, rewolucja przemysłowa, kulturalna i obyczajowa, wynalazki, cywilizacyjne. To epoka myślicieli, przyrodników, biologów i ludzi medycyny, którzy stworzyli nowy pogląd na życie i w tym wszystkim ta niezwykła kobieta. Fikcyjna, jednak to co wokół, działo się naprawdę.
     Alma Whittaker, jej dzieciństwo w nie byle jakim domu,  jej pierwsze miłostki, zauroczenia, eksperymenty. Jej pierwszą przyjaźń, miłość i złamane serce. Jej podróże i  odkrywany świat mchów.  Świat niedostępny dla kobiet w który wchodzi z odwagą, ciekawością, bez pruderii, ze   śmiałym jak na tamten czas  erotyzmem. Zachwycające, jak dla mnie, opisy przyrody. Powieść magiczna.

" Kamienie rosną.  Rośliny rosną i żyją. 
Zwierzęta rosną, żyją i czują"
Karol Linneusz
---
8 książka,  573/2855

niedziela, 21 stycznia 2024

Dzień babci


Wspomnienia o wnusiach.
            Kiedy zostaje się babcią, to zaczyna się nowy etap w życiu. Radość, duma i nowa odpowiedzialność. Babcie i dziadkowie, którzy podejmą się  odbierania dzieci z przedszkola, ze szkoły, opieki podczas choroby i ferii czy pomocy przy niemowlaku, muszą mieć świadomość, że będą zmuszeni zrezygnować ze swojego poukładanego życia, z. wyjść do klubu seniora, spotkań ze znajomymi, seansów w kinie itp. Decyzja o formie i zakresie opieki nad wnukami jest trudna i musi być  głębokiego przemyślenia. Trzeba wiedzieć, ile można z siebie dać, aby nie traktować tej pomocy jak dopust Boży.  Kiedyś, w związku z koniecznością podjęcia takiej decyzji,  pisałam „ nie wszystko co jest dobre dla dorosłego jest dobre dla dziecka”. Przecież dzieciństwo minie bezpowrotnie, a co zyskamy na wspólnym pobycie to nasze.  
        Starsza teraz już ośmiolatka, zanim osiągnęła przedszkolny wiek, przez półtora roku była ze mną. To był piękny czas. Kiedy miała dwa latka powiedziała „ jesteś moją przyjaciółką babciu”. Pewnie jeszcze niezbyt świadome to było stwierdzenie, ale jakże słodkie. Przecież chociażby dla tych kilku słów warto się poświęcić.  Kiedyś też mówiła "lubię z Tobą przebywać babciu". Nadal, jest taka kochana.
        Kiedyś byliśmy z jej tatą u mojej mamy. Kiedy wracaliśmy do domu, przed knajpą rybną, ja zaproponowałam „ może pojedziemy na rybę”, a Ona „ nie możemy, nie mamy przecież wędki”.
        Innym razem ja byłam okropnie zmęczona, a Ona od rana marudna. Wszystko było na nie i zaraz płakała. W pewnym momencie mówię” ja chyba oszaleję” , a moja wnusia na to „ mama też oszaleje”.  No i co, byłam rozbrojona.
       Tyle jest naszych wspólnych wspomnień. Za pól roku będzie miała dziewięć lat. Chyba nadal lubi ze mną przebywać, opowiadać, a może nawet się zwierzać. Trochę żałuję, że  z drugą,  młodszą, teraz czterolatką nie spędzałam tyle czasu. Już nie były te siły, ale też lubi czas ze mną spędzony. Wspominam nasze spacery kiedy opiekowałam się nią, kiedy przedszkole było nieczynne, a poszła do niego w wieku dwa i poł roku. Wcześniej była z mamą. I teraz są takie dni, kiedy jesteśmy zdane na siebie, są wspólne zabawy, gry.  Mówi " musisz babciu do nas przychodzić".  Kiedy padało hasło jedziemy do babci, to mówiła  zaraz " do babci Eli".
         Obie obdarowują mnie swoimi laurkami, obrazkami. Wszystkie kwiatki na łące są dla babci zrywane. Ile w tym wszystkim jest szczęścia wiedzą tylko babcie.
          W piątek byłam w przedszkolu u młodszej na spotkaniu dla babć i dziadków. Były występy, poczęstunek i upominki wykonane przez dzieci. Wczoraj, podczas spotkania urodzinowego , dostałam laurkę wykonaną przez starszą wnusię. Życzenia, buziaki, przytulenia. Sama radość.

piątek, 19 stycznia 2024

Szczęście bez związku


                Mówimy, że dobrze być singlem, ale czy tak do końca i całkowicie jest to prawda, czy wybieramy taki styl życia z różnych, zapewne uzasadnionych powodów. 


               Myślę, że każdy chce mieć obok siebie kochaną i kochającą osobę. Nie musi to być związek mężczyzny i kobiety, o podłożu seksualnym, ale ktoś kochający i do kochania niekoniecznie w sensie fizycznym. W wieku dziecięcym tą rolę spełniają rodzice, czy jeden rodzic. Bez względu na to, jak rodzice wypełniają tą rolę, dziecku to wystarcza. Musi wystarczyć. Potem pragniemy głębszych relacji i pojawiają się udane, bądź nie, związki z płcią przeciwną. Mnie się nie udało i chociaż wydawać by się mogło, że przez 28 lat byłam sama,  miałam obok moje dziecko, potem nastolatkę i wreszcie dorosłą kobietę. Nie byłam singielką. Moje życie dzieliłam z kimś kochanym i kochającym. Dziecko dorasta i trzeba mu pozwolić realizować jego własne potrzeby w tym zakresie. I tu pojawiło się u mnie widmo całkowitej singielki, a może samotności. W pewnym sensie doświadczyłam tego, kiedy córka była na studiach w innym mieście, a potem wyjechała do pracy do kolejnego innego miasta. Chyba dlatego przystałam na nowy związek. Wierzyłam, że dzięki osobistej dojrzałości i równowadze, dwoje ludzi może stworzyć udany związek. Mówi się jednak że, zanim  pokochasz kogoś innego, musisz nauczyć się kochać siebie.
             Mój pierwszy związek trwał zaledwie trzy i poł roku. Potem przez dwadzieścia osiem lat byłam sama, ale jednak szczęśliwa, bo chyba nie do końca singielka.  To, że zapragnęłam drugiego człowieka, mężczyzny,  nie wynikało z poczucia nieszczęścia. Bardziej szukałam kogoś do towarzystwa, na wspólne wyjazdy. Nie myślałam o związku usankcjonowanym papierkiem. Nawet tego nie chciałam. To On, tak mnie omotał, że przystałam na propozycję. On mówił, że chce mieć / kochaną/ kobietę przy sobie. Teraz wiem dlaczego. Darmowa gosposia, bo czymże innym byłam, chociaż na początku tak nie było. Różne mogą być powody bycia samej i różne mogą być powody bycia w związku. 
           Wiele osób uzależnia swoje osobiste szczęście i spełnienie od tego, czy jest w udanym związku. Ja tak jednak nie uważam. Jest to tylko dodatek, tylko cząstka w spełnionym życiu, a szczęście bez niego jest  możliwe. Sama nie znaczy samotna, a ja byłam szczęśliwa. Może bałam się, że to się zmieni po przejściu na emeryturę, że zdominuje mnie apodyktyczna mama, że zgnuśnieję. Niestety mój drugi związek przyniósł bardzo negatywne skutki. Przekonałam się, jak  łatwo można stracić radość z życia i zacząć czuć się źle z samą sobą.
Oczywiście miłość jest bardzo ważnym elementem ludzkiego życia, jednak do stworzenia udanego związku konieczna jest dojrzałość, wzajemny szacunek i sztuka kompromisu obu stron. 
        Bycie singlem,  pozwala spędzić więcej czasu sam na sam ze sobą i lepiej wsłuchać się we własne potrzeby i sygnały wysyłane przez ciało i umysł.  W związku bardzo często jedna ze stron troszczy się głównie o zaspokajanie potrzeb partnera, jednocześnie zapominając o swoich własnych. Realizację swoich planów i marzeń odkłada na później, a w rezultacie zupełnie o nich zapomina. Właśnie dlatego samotność może być drogą do samorealizacji.      
       Od czasu do czasu warto  zająć się tylko i wyłącznie sobą.  Niektóre relacje kończą się w przykry sposób. W takiej sytuacji bardzo ciężko zachować optymizm i poczucie własnej wartości.  Trzeba jednak uwierzyć, że dla siebie jest się najważniejszą osobą na świecie.  Życie bez związania to własny czas na hobby i spotkania z przyjaciółmi.  Nic nie sprawi więcej przyjemności niż rozwijanie zainteresowań i zajęcia, które się lubi. W związku zaczynamy zaniedbywać swoje hobby, ponieważ większość czasu poświęcamy swojemu partnerowi. Jeśli jesteś sam, możesz więc wykorzystać ten czas na realizację swoich marzeń i planów – i nikogo nie musisz pytać o zdanie / egoistyczne?/. Masz ochotę na spontaniczny wyjazd ze znajomymi? Śmiało! Jesteś dla siebie najważniejszą osobą na świecie, otaczaj się więc ludźmi, którzy będą dbać o Twoje samopoczucie. Oczywiście w stadle, gdzie jest wzajemne zrozumienie i szacunek można też to wszystko pogodzić. Nie zawsze jednak tak jest.
      Najgorsze jest  rozpaczliwie szukanie kogoś, dzięki komu poczujemy się dowartościowani, a zapominamy, że przecież sami jesteśmy już pełnowartościowymi osobami. Czasami zdarza się, że dopiero po wyjątkowo nieudanym i toksycznym związku oraz wielkim rozczarowaniu zdajemy sobie sprawę, że bycie singlem nie jest jednak najgorszą opcją. Jeśli możesz, ciesz się więc swoją niezależnością,  a samotność może być przyjemna, gdy jej pragniesz. 

środa, 17 stycznia 2024

" Piętno dzieciństwa" - Katarzyna Kielecka


            "Piętno dzieciństwa" to drugi tom opowiadający historię życia bliźniaków Rawickich. W pierwszej powieści "Sedno życia" swoją historię opowiada Edyta. W drugiej narratorem jest Wojtek. Książek nie trzeba czytać jako kontynuacje, to po prostu dwie oddzielne historie, gdzie na chwilę występują bohaterowie obu.
       Wojtek Rawicki na pozór, z zewnątrz, ma wszystko o czym może marzyć młody mężczyzna, wysokie stanowisko w banku, piękny dom, żona, dzieci, pieniądze.  Tymczasem. traumy z dzieciństwa, lata koszmaru, dręczące sny i  trudności z ujawnianiem emocji są dla niego nie do pokonania.  Dodatkowo jego życie komplikują  pochopne i złe decyzje podejmowane w dobrej wierze. Autorka znowu porusza temat ceny, jaką w dorosłym życiu płaci człowiek, który doświadczał w dzieciństwie przemocy, bez względu czy to kobieta, czy mężczyzna. 

" jeśli nie ofiarujesz /dzieciom/ odrobiny miłości, nie będą się śmiać i nie nauczą się kochać"
*
" Każdy z nas nosi w sobie to, czym nasyciło nas nasze dzieciństwo"
---
7 książka, 429/2282

wtorek, 16 stycznia 2024

" Sedno życia" - Katarzyna Kielecka


             Zawsze byłam zdania, że zimowy czas, długie wieczory, skrócone spacery itd. sprzyjają czytaniu książek. Chodzę teraz do biblioteki, gdzie wybór książek ogromny . Wybieram więc i czytam. Kolejna w tym roku książka to " Sedno życia" Katarzyny Kieleckiej. Jest to opowieść o istocie naszego życia, a na jego esencję składają się zarówno drobne przyjemności, jak chociażby pyszna kawa, bez której czasem trudno się obejść, a także nasze głębokie, czasem skrywane uczucia, przeplatająca się radość, tęsknota i smutek. Od pierwszych stron tej opowieści można się domyślać co się stanie. Dwie kobiety, przyjaciółki z dzieciństwa, rozdzielone przez los, spotykają się na progu oddziału onkologicznego. Jedna na zawsze pożegnała się z ewentualną ciążą, druga jest matką małego dziecka. Ale to przecież za mało na całą książkę. Co jeszcze się wydarzy? Autorka przedstawia bolesny obraz przemocy rodzicielskiej i jej wpływ na życie już w dorosłości. Jak trudno uporać się ze zniszczonym poczuciem własnej wartości, aby normalnie żyć. Czy jest to możliwe?
        Literacka fikcja, a jednak życie które dzieje się wokół nas. Niejeden czytelnik może utożsamić się z poruszanymi tematami. Trauma z dzieciństwa, brak akceptacji, cierpienie, choroba, śmierć, ale też poszukiwanie siebie i nadzieja na lepsze, bo życie każdego z nas składa się z pasma nieprzewidywalnych wydarzeń. Niektóre fragmenty książki, zwłaszcza z udziałem małego dziecka bardzo mnie poruszały, wywołały  wzruszenie, a nawet łzy.
         To powieść pełna refleksji.
Czytam, obserwuję, wyciągam wnioski. Osoby toksyczne to bardzo nieszczęśliwi ludzie. Może kiedyś skrzywdzone przez kogoś,

" przemoc jest jak dziedziczna choroba"

a może sami się krzywdzą. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego robią to innym.
---
6 książka, 405/1853

niedziela, 14 stycznia 2024

"Urok późnego lata" - Agnieszka Janiszewska


              Przy poprzedniej książce Agnieszki Janiszewskiej, napisałam, że sięgnę po następne. Tak też się stało. Znowu obyczajowa i podobny schemat. " Urok późnego lata" wciągnął mnie chyba jeszcze bardziej.  Znowu skomplikowane losy i ludzkie zawiłości, miłość, zdrada i trudne relacje rodzinne, małżeńskie, rodzicielskie. Historia sięga znowu do przełomu poprzednich wieków, kilka pokoleń i ich zagmatwane losy. Jak tragedie z dzieciństwa, błędy popełniane w młodości, skrywane tajemnice wpływają na losy kolejnych pokoleń.
       Rozliczenie z dawnymi traumami i bolesnymi wspomnieniami autorka dozuje małymi kroczkami, a za każdą poznaną tajemnicą kryje się następna.
         Czytałam przysłowiowym jednym tchem.

" Czym staje się rodzina, która zapomina o swoich korzeniach"
*
" Nic nie zabija związku skuteczniej niż milczenie, 
sekrety niewypowiedziane na głos, pretensje i skargi"
---
4 i 5 książka, 660/1448

sobota, 13 stycznia 2024

Przemoc domowa


          Przemoc wobec kobiet jest zjawiskiem społeczno-kulturowym obecnym w różnych społecznościach. Praktycznie we wszystkich społeczeństwach prymitywnych rola kobiet jest drugorzędna, kobiety reprezentują niższy status od mężczyzn i nie mają żadnych praw, a konsekwencją tego jest przemoc w rodzinie. W XXI wieku wciąż  istnieją bariery społeczne w pracy, które dla kobiet są trudne do przezwyciężenia. Są one spowodowane przede wszystkim patriarchalnymi stosunkami panującymi w domu rodzinnym. Niestety zdarza się to też w naszej kulturze, ze strony wykształconych, dobrze sytuowanych osób.
Przemoc w rodzinie może trwać przez długi czas. Dlatego należy podjąć wszelkie możliwe kroki, aby pomóc ludziom, którzy zostali nią dotknięci.
          Wbrew temu co często się myśli,  przemoc w rodzinie to nie tylko aspekt fizyczny. Może dotyczyć również wykorzystywania seksualnego czy  znęcania się emocjonalnego, psychicznego. Takie sytuacje pozostawiają bolesną bliznę przez długi czas, a być może nawet na całe życie. Jakie są długoterminowe skutki przemocy domowej?

1/ obniżenie własnej samooceny
         Każdy, kto dopuszcza się aktu przemocy ma potrzebę zachowania kontroli nad swoimi ofiarami. Obniżenie samooceny ofiary sprawia, że  uzależnia się ona od drugiej osoby i dlatego pozostaje dłużej w związku. Próbując wydostać się z takiej sytuacji, kobiety muszą przez wiele lat kontynuować walkę z negatywnym doświadczeniem i tylko nielicznym udaje się z tego wyjść. Powinniśmy pamiętać, że kobiety mają możliwość wyjścia z sytuacji i prawo do normalnego życia i zasługuje na traktowanie z szacunkiem.

2/ Wrogość i negatywne nastawienie
        Jest to kolejny skutek wynikający z przemocy domowej, który może  manifestować się brakiem zaufania do ludzi i wobec sytuacji życiowych. Kobiety, które doświadczyły tego rodzaju przemocy czują się ciągle zagrożone, muszą stale walczyć o swoje bezpieczeństwo i martwić się o wszystko. W wyniku tego ich charakter się zmienia, a one same stają się bardzo oziębłe i drażliwe. W niektórych przypadkach ofiary przemocy rodzinnej mogą w końcu  same przejawiać agresywne zachowania. Badania naukowe i medyczne pokazują, że wrogość może powodować tendencję do zwężania się tętnic, co z kolei może zwiększać ryzyko wystąpienia problemów z sercem. Ofiary mogą izolować się od społeczeństwa, a taki stan może mieć wpływ na ich przyszłe związki i stwarzać poważne problemy z przyszłymi partnerami.

3/ Przemoc prowadzi do depresji
         Jest to jedna z najważniejszych chorób, która może dotknąć kobietę z takim bagażem doświadczeń. Ma to związek przede wszystkim z chronicznymi bólami, zawałami serca, przedwczesnym starzeniem się, osłabieniem układu odpornościowego, a nawet chorobą Alzheimera. Najczęściej problem polega na tym, że osoby z otoczenia ignorują większość objawów depresji. Myślą, że to co wydarzyło się w przeszłości nie może mieć tak dużego wpływu na zachowanie. Przypisują to do czegoś bardziej przyziemnego,  na przykład codziennego stresu.

4/ Są też konsekwencje przemocy seksualnej. 
            To przede wszystkim choroby przenoszone drogą płciową np. HIV, zapalenie jelita grubego, ból miednicy, bóle głowy, problemy z chodzeniem i wykonywaniem codziennych czynności czy  zespół jelita drażliwego.

        Przemoc w rodzinie trzeba zakończyć. Aby jej zapobiegać i leczyć jej skutki należy zrozumieć jej wpływ. Nie pozwalajmy na znęcanie psychiczne. Protestuj, jeśli ktoś cię krzywdzi. Jeżeli ktoś nie rozumie, że możesz czuć się zraniona, to znaczy, że brak mu empatii i inteligencji emocjonalnej.
     Znęcanie się niekoniecznie musi być związane z przemocą fizyczną lub znęcaniem psychicznym. Może przyjmować łagodne formy,  że nawet nie wiemy, że jesteśmy jego ofiarą,  ale wraz z upływem czasu wyniszcza nas od środka. Mówimy wtedy o atakach nie bezpośrednich, ale o podtekstach. To też jest znęcanie się, ale zakamuflowane. Jeżeli trwa wystarczająco długo, niszczy naszą samoocenę i wiarę w siebie. I mowa nie tylko o naszych partnerach.  Udział w tym może brać nasza najbliższa rodzina, rodzice. Powinniśmy nauczyć się rozpoznawać jak wygląda tego typu znęcanie i jak przed nim się bronić się.
        Na czym polega “znęcanie zakamuflowane”? Też nie podejrzewałabym, że niektóre zachowania zaliczać można do przemocy. Na przykład, gdy ktoś wielokrotnie mówi ci że jesteś ciamajdą, niezdarą, że masz dwie lewe ręce, nie nadajesz się do niczego. Jest to zakamuflowane znęcanie się, które wywołuje brak wiary w siebie i niską samoocenę. Również ironizowanie i prześmiewcze komentarze, kiedy stają się częste, robią nam psychologiczną krzywdę i czujemy się bezbronne.
          Jak reagować na tego typu znęcanie się?
Przede wszystkim, trzeba zdać sobie sprawę, że słowa mogą być równie krzywdzące co uderzenie w twarz. Rany wewnętrzne bolą tak samo, dlatego  powiedzmy na głos, że te słowa nas krzywdzą i nie chcemy, żeby sytuacja się powtórzyła. Jeżeli ktoś mówi o nas coś, co nie jest prawdą, brońmy się. Jeżeli są takie osoby, które zawsze żartują sobie naszym kosztem, powinniśmy trzymać się od nich z daleka.
        Znęcanie psychiczne ma to do siebie, że inni nie widzą wyrządzonej krzywdy. Tutaj nie zrobi się obdukcji.
         Osoby toksyczne przynoszą cierpienie. Nie ma sensu mieć ich w swoim życiu.

środa, 10 stycznia 2024

Dom


          Znalazłam na jakimś blogu taki cytat:

"Dom to miejsce, gdzie dusza rozbiera się do naga.
Dom to miejsce, gdzie można zdjąć maskę i dać się domowi pogłaskać po policzku.
 Dom kołysze do snu. 
Dom nie ocenia, nie rozlicza, dom kocha bezwarunkowo i bezinteresownie. 
Tylko dom tak kocha. 
Jeśli jest prawdziwym domem." 
Agnieszka Kacprzyk.

           To prawda. Można być właścicielem  pałacu, a być bezdomnym. Dom trzeba tworzyć. To nie budynek, to miejsce.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

" Owoce zatrutego drzewa" - Agnieszka Janiszewska

             Pierwsza powieść tej autorki, którą przeczytałam i z pewnością sięgnę po następne.
"Owoce zatrutego drzewa" to historia Kingi, sieroty wychowywanej przez dziadka, która po jego śmierci, w wieku ośmiu lat trafia pod opiekę dalszej rodziny, w tym pełnej żalu ciotki.                    Rzecz dzieje się na przełomie XIX i XX wieku, jednak historia sięga trochę bardziej wstecz. Warszawa, Kraków, Paryż, na ich tle autorka przedstawia panujące obyczaje oraz stosunki społeczne. W fabułę wplata niektóre historyczne zdarzenia. Książka opowiada  o emocjach, uczuciach, poszukiwaniu własnej wartości i dążeniu do niezależności. Przedstawia rodzinne powiązania, ludzkie relacje i zachowania. Dziewczyna dojrzewając odkrywa kolejne, rodzinne tajemnice. Wzruszające zakończenie, aż zakręciła się łezka. Styl pisania, sprawia, że łatwo się czyta. Polecam.

  " Pożegnanie ze złudzeniami, może czasem oznaczać wyzwolenie"
*
" Samotność jest bardzo trudnym wyzwaniem i tylko nieliczni potrafią jej sprostać"
*
" Samotność nie jest dobra dla nikogo, 
ale nie ma nic gorszego niż być samotnym we własnym małżeństwie?    
---
3 książki,  788/788       

piątek, 5 stycznia 2024

" Urban Biografia" - Dorota Karaś, Marek Sterlingow


           Dorota Karaś i Marek Sterlingow, wywodzący się z "Gazety Wyborczej", reporterzy z Gdańska, przedstawiają jedną z chyba najbardziej demaskatorskich biografii ostatnich lat. Biografia Urbana to historia wzlotów i upadków dziennikarstwa. To również kawał historii , głównie PRL, to wspomnienia wydarzeń w których mniej lub bardziej uczestniczyliśmy my. Autorzy stworzyli intrygującą biografię jednej z najbardziej kontrowersyjnych postaci ze świata polskiej polityki. Książka przedstawia  nam portret głównego bohatera, lecz równie przenikliwie analizuje naszą rodzimą rzeczywistość. 
       Jest to opowieść o człowieku od czasu jego dzieciństwa,  jego otoczeniu, sposobie na życie, jego poglądach.  Czerwona kanalia, Goebbels stanu wojennego, morderca i wiele innych epitetów, ale też mistrz felietonu, dżentelmen, ikona. Człowiek z dystansem do siebie i świata. O jego śmierci pisano "umarła czarna legenda PRL-u. Człowiek kontrowersja. Jerzy Urban".
       Napisanie biografii musiało zostać poprzedzone  setkami godzin rozmów, przeglądaniem tysięcy stron archiwaliów w Polsce i nie tylko. Autorzy stworzyli wielowymiarowy portret najmroczniejszej chyba postaci powojennej Polski i pokazali polityczne gry w szeregach oficjeli PRL, narodziny III RP,  układy, interesy. 
    Znakomity język autorów, adekwatny do ciętego języka głównego bohatera książki, sprawia, że pomimo  swojej obszerności , książka nie nudzi. Biografia przedstawiona w książce, według mnie,  nie jest stronnicza. Autorzy nie wybielają, ale też nie ganią. Dają szansę wyrobienia sobie zdania czytelnikowi. Polecam wszystkim, zarówno sympatykom jak i przeciwnikom.
         Książka czytana jeszcze w starym roku. Teraz dokończona, więc zaliczam do statystyki starego.
Urban według dziennikarza Dariusza Fikusa " to przyrząd do drażnienia"
*
"Śmierć jest czymś w rodzaju wyjścia ze stadionu, gdzie trwa dramatyczny mecz, albo oddania nie doczytanej książki o sensacyjnej Fabule"

---
22 książka, 601/9992

czwartek, 4 stycznia 2024

Na progu nowego roku

         Może powinnam to zrobić w starym roku, wyrzucić z siebie wszystko co bolało, aby w nowy wejść oczyszczona. Nie chciałam jednak psuć nastroju przed i świątecznego. Teraz muszę zrobić to rozliczenie, aby już więcej nie wracać. Co było dobre nie wróci, a o złym zapomnieć. Co bolało, co zburzyło mój związek? To nie działo się w ostatnim czasie. To było od początku, ale ja tego nie widziałam, a może nie chciałam widzieć. Jeden z synów męża składał mi zawsze życzenia '"spokoju, wytrwałości, i cierpliwości". Z biegiem czasu docierało do mnie, co miał na myśli. A zaczęło się od prozaicznych spraw, nie mających dla mnie wtedy znaczenia. Teraz je widzę inaczej.


         Kiedy się poznaliśmy i zaczęliśmy być ze sobą, dostałam w prezencie telefon. Służbowy, tzn. firmowy bo, "w pakiecie będziemy mogli ze sobą rozmawiać prawie za darmo", mówił. Niestety nowy numer, więc jeśli kogoś pominęłam z podaniem mu informacji , stracił ze mną kontakt. Po czasie domyśliłam się, że chodziło chyba o jeszcze jedno, a może nawet bardziej o to, bo przecież rozmowy nie kosztowały majątku i to ja za nie płaciłam. Telefon firmowy i możliwa kontrola bilingów, a były analizowane, bo robił mi uwagi, ile to ja rozmawiam z moją córką, z bratem. Według niego, było za dużo. Może też niektórzy mieli stracić ze mną kontakt, a jeśli by był z mojej strony, to byłaby kontrola i ciekawe co jeszcze. Zazdrość? Kontrola i nadzór musiał być. Chociaż z jednej strony.
        Mówię też, że czasem niektórym bogactwo rozum odbiera , bo czym różnią się od siebie człowiek oszczędny, a dusigrosz. Pierwszy odkłada pieniądze, by móc z ich pomocą spełniać swoje marzenia i realizować plany. Pieniądze są narzędziem  do osiągania wyznaczonych wcześniej celów. Dusigrosz odkładanie pieniędzy uznaje za swój  życiowy cel. Oszczędza je właściwie tylko po to, by je mieć i się nimi chwalić. Obserwuje powiększające się na swoim koncie kwoty, powiększa swój majątek i ciągle mu mało. Jego skąpstwo i chęć posiadania jeszcze więcej,  rośnie wraz z liczbą posiadanych przez niego środków na koncie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jeśli już wydaje, to po to, żeby móc się pochwalić. Z biegiem czasu uznaje, że przyrost jego bogactwa jest zbyt wolny, więc zaczyna wypominać nawet jedzenie starej teściowej, czy żonie. Zrobi awanturę o przeterminowany o dwa miesiące makaron, który był kupiony na wypadek jakiegoś nieszczęścia i w biegu różnych spraw przeoczyłam termin. Jeśli nie potrzeba, według niego, to nawet listek papieru toaletowego można podzielić na pół. 
         Na ślubie zależało jemu, ja nie chciałam. To mógł być przecież tylko kontrakt cywilny. Kiedy się zgodziłam i ustalony był termin w USC, na dwa tygodnie przed, zaprosił mnie do notariusza, aby podpisać intercyzę. Chcesz to masz, podpisałam. Miałam tylko upoważnienie do jego konta na bieżące wydatki. Po jakimś czasie wysunął temat, że moja emerytura powinna wpływać na " nasze" konto. Mam przecież upoważnienie, ale to było jego konto, nawet nie wspólne. Oczywiście odmówiłam. Po jakimś znowu czasie pojawił się temat, notarialnego zrzeczenia się zachowku. Byłam honorowa, podpisałam. Jest właścicielem firmy, pobiera wynagrodzenie i wysoką emeryturę, posiada oszczędności i 8 mieszkań z których pobiera dochody za wynajem. Mieszkania kupione już jak byliśmy razem, za jego oczywiście pieniądze i na niego. Raz w miesiącu odkurzał dom i kupował karmę dla kota. Ja kupowałam i dźwigałam kartony mleka, zgrzewki wody i wszystkie pozostałe zakupy. Powiedział, potrzebuję to i to, ja kupowałam. Niestety, nie raz usłyszałam, że musi mnie utrzymywać, a ja nie wiadomo co robię z moją emeryturą. On oszczędzał, inwestował. Ja też moje grosze chciałabym oszczędzić, ale on wolałby mieć do nich dostęp. Jeździ służbowym autem, ale kilka lat temu kupił wspólne, na mnie i niego. Moje wtedy sprzedałam i dochód ze sprzedaży dołożyłam do nowego zakupu / stosunek wkładu 1:5, ale był/. Kiedyś mówił, że chce odkupić służbowe auto, więc zaproponowałam, że ja odkupię / z moich pieniędzy/ tą połowę wspólnego. Niestety odmówił, "nie chciał sprzedać, ma być wspólne". Zapytałam, czy to które kupi też będzie wspólne. Odpowiedział, że kupuje za swoje pieniądze. Ot wspólnota małżeńska. Nie zależało mi na jego pieniądzach. Osobiste rzeczy kupowałam za swoje, jadłam i mieszkałam za jego, bo chyba pracą sobie na to zarobiłam. 24 godzinna służąca też ma wyżywienie plus wynagrodzenie, które, gdybym gdzieś pobierała, zwiększyło by mi teraz wielkość emerytury. Ja nie miałam nic, i nie musiałam mieć, ale teraz chodzi mi o zasadę.
        Jakie było moje małżeństwo i to co w nim przechodziłam? Przez kilka lat było szczęśliwe i fajne. Na początku był związek, który wypełniał mi czas po przejściu na emeryturę. Nowe zajęcia, wyzwania, podróże. Nowa, duża rodzina. Zawsze miałam małą, tylko brat, nawet nie było w nim dla mnie mamy. Ja dla niej tak, ale w odwrotną stronę to nie działało. Zaczęło się psuć po ślubie. Tak się często mówi, że z tym faktem wszystko, a co najmniej dużo się zmienia. Na początku starałam się nie zwracać uwagi na przykrości, potem przebaczałam.
          Nie udało mi się za pierwszym razem, a teraz myślałam, że spotkałam miłość, ale to, że ktoś mówi "kochanie" nie oznacza miłości. Przed ślubem " dla Ciebie wszystko", słownie oczywiście, a po ślubie "zamknij mordę", " mów, kiedy masz co, do powiedzenia" co oznaczało, mów tylko to, co mi się podoba, " znowu zrobiłaś swoim głupim rozumem", a jednak to ja musiałam zabiegać, naprawiać, prowadzić . Długo wytrzymywałam, aż moja miłość wygasła. Ograniczałam to co robiłam, a przede wszystkim odzwyczaiłam się rozmawiać. Zamknęłam mordę, a mój głupi rozum nie miał już nic do powiedzenia. To też się nie podobało, ale z mojej strony to nie było  karanie milczeniem. Ja już nie odczuwam potrzeby, nie umiałam z nim rozmawiać. 
            Teraz znowu przebaczyłam, ale jak to mówią psycholodzy, dla siebie. Bez wylewności, ale potrafię rozmawiać. Zmieniłam się, zmieniłam swoje życie. Dałam kochanemu kiedyś mężczyźnie kolejną szansę, ale już nie ze mną. Ja zaczęłam nowe życie w pojedynkę.

środa, 3 stycznia 2024

Moje przeprowadzki

                W moim siedemdziesiąt letnim życiu było ich kilka. Kiedy się urodziłam mieszkaliśmy u dziadków to znaczy rodziców ojca. Kiedy miałam roczek, rodzice przeprowadzili się z jednego pokoju i wspólnej kuchni, którymi dysponowali u dziadków do wynajmowanego, ale samodzielnego mieszkania. Też nie było cudów, ale większy metraż i samodzielność.  Była to więc moja pierwsza przeprowadzka. Byłam jednak zupełnie nieświadoma tego co się działo i nic z tego nie pamiętam.
            Kiedy pojawił się mój brat, rodzice zapragnęli czegoś więcej.  Od rodziców mamy dostali działkę i zaczęli budowę domu. Miałam dziesięć lat, kiedy nastąpiła przeprowadzka druga. Dom nie był wykończony, ale mieliśmy już do dyspozycji dwa pokoje z kuchnią i możliwości na więcej. To była już moja świadoma przeprowadzka. Cieszyłam się na nowe. Nie miałam swojego pokoju, nawet o nim nie marzyłam, ale na strychu urządzałam swój kącik do zabawy. Cieszyło wszystko co było wokół. Mieszkałam tam dwadzieścia osiem lat. Swojego samodzielnego pokoju na poddaszu doczekałam się dopiero, kiedy wyszłam za mąż. Wielokrotnie chciałam stamtąd uciekać, ale nie miałam dokąd, nie umiałam i nawet jak otrzymałam już własne, wyczekiwane przez lata mieszkanie w bloku nie wyprowadziłam się od razu. Po prowokacjach ze strony mamy mieszkanie udostępniłam bratu, który miał wielokroć trudniejsze warunki i czekał na swoje, a mama ich u siebie nie chciała.
         Wyprowadziłam się, kiedy brat otrzymał swoje, a ja miałam 39 lat. To było moje pierwsze, samodzielne, dwa pokoje , czyli oddzielny dla córki. Mieszkanie które mogłam po swojemu urządzać, w którym mogłam żyć jak chciałam, po swojemu. Tam wychowałam moją córkę. Tam był mój azyl przed apodyktyczną matką. Tam byłam szczęśliwa. Mieszkałam tam przez osiemnaście lat. 
          Córka dorosła, znalazła pracę w innym mieście, wyszła za mąż, a ja poznałam obecnego M. Przeprowadziłam się do niego. Samo zamieszkanie w nowym miejscu nie było problemem. Byłam przecież szczęśliwa. Nowy związek, blisko córki, było fajnie. Problemem było definitywne rozstanie się z tamtym mieszkaniem. Sprzedałam go. Zostawiłam w nim osiemnaście lat mojego i córki życia. Pozostały tylko pamiątki i wspomnienia. Zatem ta przeprowadzka była sentymentalna. To co mogłam zabrać, zdeponowałam w garażu, bo przecież M. miał jako tako urządzone mieszkanie / było jego syna/, ale marzył o domu.  W realizacji marzeń nie były przeszkodą finanse, więc na działce syna wybudował, a może wybudowaliśmy  dom. Ja urządzałam, on finansował i po czterech latach mieszkania w bloku, przeprowadziłam się po raz kolejny do domu z dużą działką, gdzie stworzyłam ogród.
                Tamto mieszkanie wraz z wyposażeniem było syna, więc właściwie przeprowadziłam nas ja. Wszystko co zabraliśmy ze sobą przewiozłam moim autem i sama. Przydały się też moje rzeczy z garażu i tutaj jedynie potrzebny był większy samochód, bo były tam też meble, lodówka, pralka itd. To była też radosna zmiana. Miałam możliwość wykazania się w urządzaniu domu, ogrodu i rodzinnego życia. Duża kuchnia, duży stój dla gości, kilka pokoi, też dla gości, spiżarnia zastawiana wciąż nowymi zaprawami. Było super. Do czasu. Dom przestawał być moim .  Usłyszałam nawet, że to jest syna, ale zawsze byłam tego w pełni świadoma, bo przepis mówi wyraźnie właściciel działki jest właścicielem tego co na niej się znajduje. Nie przeszkadzało mi to. Robiłam przecież wszystko dla nas, dla siebie, bo tam mieszkaliśmy. Dom przestawał być moim i nie o prawa własności chodziło, ale ja stawałam się w nim tylko służąca. Po dziewięciu latach po raz kolejny się przeprowadziłam. Pomimo, że włożyłam w to miejsce całe swoje serce, bez żalu.
          Teraz mieszkam w swoich własnych 32 metrach, kupionych po sprzedaży poprzedniego mieszkania i kupionych, jak to wtedy powiedział mój M " na wszelki wypadek" . Co miał wtedy na myśli? Znowu zajęłam się urządzaniem i tworzeniem nowego gniazdka. Mówi się, małe, ciasne, ale własne. Znowu przeprowadziłam się sama, bo zabrałam tylko moje osobiste rzeczy i to co przewiozłam ze starego mieszkania / oprócz mebli i dużych gabarytów/. Mam nadzieję, że to moja ostatnia świadoma przeprowadzka. Nie wiadomo co los może przynieść, więc jestem świadoma, że może być jeszcze jakaś, na przykład, że mogę być niepełnosprawna i będę potrzebowała stałej opieki. Wtedy zostanę przeprowadzona w miejsce gdzie mi ją zapewnią. Aby nie komplikować życia rodzinie, poddam się takiej ewentualności.      
             Pozostaje jeszcze ta ostateczna, ale już tylko wyprowadzka, gdzie tak jak w przypadku pierwszej, zrobią to za mnie, a ja nie będę już jej świadoma. Cóż, takie jest życie.

Spieszmy się kochać...tak prędko odchodzą.


          30 grudnia dowiedziałam się, że nie żyje mój dawny znajomy, przyjaciel. 
Przeglądałam mój blogowy pamiętnik, ale już wcześniej miałam nieodpartą chęć dowiedzieć się co u niego. Ostatni raz spotkałam go prawie dziewięć lat temu. Córka była w pierwszej ciąży. Powiedziałam mu, że zostanę babcią. Ucieszył się i powiedział, że oszaleję ze szczęścia. Wiedział, znał mnie. Pod tym względem byliśmy podobni. I ten, jak mówił zawsze,  nasz najlepszy rocznik, 1953. Nasze kontakty się skończyły, kiedy poznałam mojego męża.  Nie miał mojego numeru telefonu, a ja nie dzwoniłam. Zadbał o to mój mąż. Dostałam nowy telefon, firmowy z dostępem do kontrolowania bilingów. Mąż był zazdrosny? Nie prowokowałam i nie dzwoniłam. To jedno spotkanie było przypadkowe. Teraz, już od jakiegoś czasu chodziła za mną chęć pogadania z nim.  Chciałam podzielić się  moimi radościami i bólem. Każdym oprócz problemów z moim M. Tego nie mógłby wiedzieć. W sobotę odważyłam się wybrać jego numer telefonu, / mam nareszcie swój prywatny numer/  niestety odpowiedzią było „ brak takiego numeru”. Od razu pomyślałam, że mogło się coś stać, bo jaki miałby powód, aby zmieniać numer telefonu. Ten miał chyba zawsze. Wśród Jego znajomych na FB weszłam na konto Jego byłej. Tam znalazłam odpowiedź. W danych z cmentarza znalazłam resztę. Zmarł już w marcu w wieku 69 lat. Nie doczekał swoich 70 urodzin. Zabrakło półtora miesiąca. Wiem gdzie złożono jego doczesne szczątki. Nigdy nie mówił, że na drugie imię miał Aleksander. Nie sądziłam, że wiadomość zaboli, a jednak. Przeszło mi po głowie, że teraz już nie mam nikogo. Był romantykiem i taką ja się stałam. Niestety miał przypadłość, której nie umiałam zaakceptować. Cierpiałam z tego powodu, ale nigdy nie powiedział mi przykrego słowa i nie uczynił żadnej innej przykrości. Pomagał jak mógł. Zawsze będę go ciepło wspominać. Spoczywaj w spokoju.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Moje Sylwestry



           W czasie mojego dorosłego życia było ich 52. Wcześniej, było zrozumiałym, że w nich nie uczestniczyłam inaczej, jak tylko w domu pod opieką rodziców. Nie pamiętam nawet jak to wyglądało. Myślę, że po prostu spaliśmy, a rodzice spotkali się może , bez tańców, ze swoimi znajomy. Chociaż nie wiem, co tamci robili ze swoimi dziećmi, więc może po prostu nic nie było. Pierwszy, który pamiętam, był jak ja byłam w klasie maturalnej. Byliśmy wtedy u znajomych rodziców. Rodzice, dzieci, i jeszcze jedna zaprzyjaźniona z dorosłymi para. Muzyka z adapteru i płyt. O północy w kościele, potem jeszcze jakaś przekąska i wracaliśmy do domu.
       Po maturze, czyli jak weszłam w dorosłość, kiedy może i byłoby mnie stać na jakąś zabawową sukienkę nie było nic. Nie miałam chłopaka, a nawet jeśli by  był, to i tak nie wiem czy mama by mnie puściła. Zazdrościłam mojej rówieśnicy, kuzynce, że ona bywała. Ja nie. 
           Na pierwszej zabawie sylwestrowej byłam po czterech latach pracy zawodowej. Nadal byłam sama, ale zmówiliśmy się z kolegą zza biurka i umówił mnie ze swoim szwagrem. Chyba nie bawiłam się dobrze, ale wtedy zauważyłam wśród bawiących się, mojego przyszłego męża. Sama uszyłam sobie sukienkę, długa bardzo rozkloszowana, w pasie z nakładanym pasem obszywanym złotymi cekinami. Złote tzn. w kolorze złota sandałki i mini torebeczka, też uszyta i zdobiona cekinami. Zabawa była w stołówce w moim zakładzie pracy.
         Kolejne dwa lata znowu były, jak to się wtedy mówiło na "białej sali" tzn. w łóżku, w domu, przed telewizorem, bo niestety kawaler był w wojsku.
         Po powrocie z wojska był nasz ślub, wydatki na wesele tak uszczupliły budżet, że na bilety nie było nas stać, a poza tym pierwszego stycznia miałam zostać matką chrzestną, więc musiałam być wypoczęta. Oczywiście nie doszło do tego, bo nie dojechaliśmy do rodziny. Zima stulecia, pociągi nie jeździły więc ze stacji zmarznięci wróciliśmy do domu.
       W kolejnym roku byliśmy nie na Sylwestrze, ale jedynie na zabawie karnawałowej. Bilety załatwił mój brat, który szedł ze swoją dziewczyną.
         Prawdziwa sylwestrowa zabawa była za rok. Pierwsza i ostatnia z moim pierwszym mężem. Bilety również załatwiał mój brat.
        Kolejny rok przyniósł wszystkim przykrą niespodziankę. 13 grudnia ogłoszono stan wojenny. Nie można było pojechać do innego miasta bez specjalnej przepustki, a przede wszystkim pomiędzy godziną 22 a 6 rano obowiązywała godzina policyjna. Nie można też było się gromadzić w miejscach publicznych. Jeśli zatem bawiono się  gdzieś , to były to ciche spotkania w domach. W naszym domu było bardzo cicho, żałoba bo, miesiąc wcześniej zmarł mój dziadek.
          Za rok byłam już bez męża, ale z małą, pięciomiesięczną córeczką i kolejne sylwestry spędzałam do północy przed telewizorem, a potem z moim dzieckiem spałam. Przez 16 kolejnych lat sylwestry spędzałam z moją córką. Gdy była większa  przed telewizorem i obserwując przez okno, o północy fajerwerki nad miastem. Gdy ustały szliśmy spać.
            Nawet w nowe tysiąclecie nie weszłam bawiąc się. Ciągle byłam bez pary, a przejście w 2000 rok związane było z tzw. " pluskwą milenijną" . Coś mogło się stać, czegoś się obawiano i w pracy mieliśmy dyżury. Nie bardzo wiem czego mieliśmy pilnować, ale trzeba było być na posterunku. Ze względu na opiekę nad niepełnoletnim jeszcze dzieckiem noc spędziłam w domu, ale z samego rana musiałam stawić się w pracy.
             W kolejnych sześciu latach raz poszłam z córką , jej koleżanką i kolegą, zabrali mnie z sobą, na spotkanie o północy na rynku w naszym mieście. muzyka, życzenia od Prezydenta Miasta, fajerwerki, zabraliśmy kieliszki i butelkę szampana aby wznieść toast i było po sylwestrze.
            Kolejną noc sylwestrową  spędziłam na seansie sylwestrowym w kinie. W przerwie pomiędzy filmami, o północy, poczęstunek lampką szampana. Wynikła z tego afera, bo był to pierwszy w moim życiu sylwester, gdzie nie byłam wcześniej u mamy. Miała o to wielkie pretensje, bo jej córka i wnuczka chciała spędzić ten dzień po swojemu.
         Ponieważ nadal byłam sama, to kolejne trzy lata też byłam w domu, przed telewizorem.  Zmieniło się kiedy poznałam mojego obecnego męża, chociaż szaleństw też nie było. Był w gronie przypadkowych ludzi i spotkanej koleżance w jednym z miejsc gdzie gromadzili się mieszkańcy miasta o pólnocy. Szampan i kieliszki zabrane ze sobą, życzenia, toast i do domu. Raz byliśmy na spotkaniu w kawiarni. Spotkaniu, bo tak chyba trzeba to nazwać. Był poczęstunek, bez tańców, po północy goście rozchodzili się do domów. Byliśmy tam z moim bratem i bratową. Kolejny rok był na zabawie. Stolik dwuosobowy, bo bez znajomych, raczej kiepskie witanie nowego roku. Więcej już tak nie chciałam. Zaczęliśmy więc chodzić na koncerty sylwestrowe do filharmonii. Po koncercie niektórzy mieli wykupione stolik z poczęstunkiem, ale można było się pobujać we foyer bez dodatkowych zobowiązań. Tak spędziliśmy tę noc trzy albo cztery razy. Kiedyś miałam kontuzję nogi i chodziłam o kulach, dwa lata covidu  czyli izolacja. Z wyliczeń wynika, że dwa razy też była TV. Nie cierpię tych programów Sylwester Marzeń. Ostatni spędzaliśmy w domu z mamą. W ubiegłym roku, kiedy była u nas. Też do północy jakiś program a po północy spać. W ubiegłym roku nie był ostatni, ale ostatni nasz wspólny. Ostatni był teraz. Jak dawniej, a jednak inny. Książka, kawa, coś słodkiego, kieliszek naleweczki, o północy życzenia od najbliższych. Niestety została już tylko córka. Zawsze dzwonił jeszcze brat. Znajomi dzwonili już wcześniej. Fajerwerki nad miastem i z nową nadzieją wkroczyłam w nowy rok.

Nowy 2024 Rok

 
   Życzę wam wszystkim i sobie
Aby ten nowy 2024 rok był dla nas łaskawy. 
Obdarzył zdrowiem i pomyślnością,
 pokojem na świecie i spokojem w rodzinach. 
   Do siego Roku

---------------------------------------------------------------------------------------------------------
          Dopisek o 16,30. Zaczyna się ściemniać. Dzisiaj cały dzień była silna mgła. Ani na moment nie wyjrzało słońce. Według tego co twierdził mój pradziadek, to będzie smutny rok.