poniedziałek, 27 stycznia 2020

Co za dzień, co za noc

               
              Co za dzień, co za noc. Wczoraj było prawie  jak powtórka z czasu pierwszych dni życia Oleńki. Dziecko byle jak piło, nawał pokarmu, nie nadążanie ze ściąganiem, a może ból przy tym, piersi coraz twardsze, wręcz guzy, wysoka temperatura, dziecko pije jeszcze mniej, jakby mu to mleczko nie smakowało, a może przez nerwowość i strach matki. Łzy, bo chcę karmić naturalnie, ale jak, jeśli dzieje się tyle niedobrego. Do akcji wkroczyły mama i teściowa. Masowanie piersia, aby rozetrzeć stwardnienia i udrożnić przewody, zimne okłady, ubijane tłuczkiem liście kapusty przykładane na piersi, karmienie i znowu  wszystko od poczatku. Dużo znaczą też słowa otuchy i poparcia, nawet jeśli konieczne byłoby podjęcie decyzji o wstrzymaniu laktacji, ale przecież jeszcze nic nie stracone. Teściowa odjechała, ja zostałam. Kładłam się spać o pierwszej w nocy. Kilka razy jednak wstawałam, sprawdzałam, bo matka nadal walczyła. Nie wiem czy spała, a to była już druga taka noc. Mówiła, że w końcu ululała małą i na trochę piersi odpuściły, więc trochę spała.  Zanim jednak zaczęliśmy myśleć, abym chociaż ja się położyła, w pokoju starszej słychać wielkie bum i płacz. Tata szybko pozbierał nieboraczke z podłogi, przetulił i spała dalej, chyba nawet nie wiedząc, że wypadła z łóżka. Rano powiedziała, ' babciu bo mi się śniło, że ja biegnę" Teraz to się z tego śmiejemy, ale pierwszy moment wydawał sie tragiczny. W ciągu dnia z Olą  pojechałam do domu, aby mama i Żośka miału spokój. Była jeszcze raz teściowa z masażem. Temperatura opadła. Kryzys chyba został zażegnany i maluch będzie karmiony naturalnie. Przecież mleczko mamy jest najlepsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz